- Albo Zachód pomoże Ukrainie w większym niż dotychczas stopniu - włącznie z wprowadzeniem wojsk na zachodnią Ukrainę w celu stworzenia kordonu sanitarnego - albo Ukraina wojnę przegra, co będzie fatalne tak dla Polski jak i całego świata - mówi analityk Krzysztof Wojczal. W rozmowie z Dz pytamy go m.in. o możliwe zakończenie wojny na wschodzie, politykę Donalda Trumpa i międzynarodowe znaczenie Polski.


Michał Misiura: Jak może Pan określić obecne stosunki pomiędzy Rosją i USA? W co gra Trump?
Krzysztof Wojczal: Uważam, że Donald Trump podjął próbę rozmów pokojowych z Putinem z kilku powodów. Po pierwsze, stan oczekiwania - jaki preferował Joe Biden - nie przyniósł zakładanych rezultatów. Pomimo sankcji, Rosja wciąż wywierała presję na froncie na Ukrainę, a kropelkowa pomoc USA opóźniała wprawdzie postępy Rosjan, ale nie była wystarczająca, by Ukraińcy mogli pokonać napastnika. Przeciwnie, można zakładać, że im dłużej będzie trwała wojna tym gorzej dla Ukraińców. Stracą bowiem więcej ludzi, terytorium, a być może ich obrona załamie się wreszcie całkowicie. Po trzech latach wojny oczywistym się stało, że determinacja Putina by zwyciężyć jest niezachwiana. Straty ponoszone przez rosyjską armię nie zniechęcają go do kontynuowania wojny.
Dz
W tym kontekście, by powstrzymać Rosję i uratować Ukrainę, trzeba będzie zrobić znacznie więcej, niż robiono do tej pory. Być może będzie to wymagało odważnych politycznie kroków. Natomiast z pewnością będzie trzeba ponieść wysokie koszty zwiększania pomocy sprzętowo-zaopatrzeniowej oraz finansowej dla Kijowa. Wiadomym jest, że Europa wyzbyła się już niemal całego sprzętu, jaki mogła Ukrainie przekazać. Innymi słowy widocznym się stało, że wkrótce to Amerykanie będą musieli ponosić główny ciężar wsparcia sprzętowego dla Ukrainy. Ponadto to USA może nakładać i egzekwować najcięższe sankcje nakładane na Rosję, co również wiąże się z kosztami, ale i ryzykiem politycznym. Skoro tak, to administracja Donalda Trumpa doszła do wniosku, że zanim USA wezmą na siebie tak duży ciężar i odpowiedzialność, najpierw muszą przetestować wszystkie inne możliwości. Zawarcie pokoju drogą dyplomatyczną byłoby najtańszym rozwiązaniem. Ta opcja nie została sprawdzona przez prezydenta Joe Bidena, więc należało to zrobić.
Po drugie, Donald Trump - który od zawsze preferował w negocjacjach metodę kija i marchewki - musiał skutecznie przekonać Władimira Putina, że jego groźby użycia kija będą wiarygodne. Po to, by Rosja przystała na pokój, zanim dojdzie do działań ze strony USA. W mojej ocenie zastosowana technika negocjacyjna zakładała, że po uzyskaniu umowy surowcowej od Ukrainy, Donald Trump będzie mógł powiedzieć Putinowi: "Słuchaj, albo zgodzisz się na pokój, albo dam Ukraińcom wszystko, czego potrzebują, by pokonać twoją armię i nie będzie mnie to kosztować ani dolara. Przeciwnie, jeszcze na tym zarobię, bo mam dobrą umowę z Zełeńskim.". Dlatego priorytetem Białego Domu było zawarcie umowy z Ukrainą. Gdy to się ostatecznie stało 30 kwietnia, amerykańska narracja względem Rosji natychmiast się zmieniła. Już w pierwszych dniach maja zasugerowano, że Putin może nie chcieć porozumienia, a Amerykanie mają przygotowany pakiet nowych sankcji czekający na podpis Trumpa. Ponadto natychmiast odblokowano nowe pakiety pomocy dla Ukrainy, czego dotychczas administracja z Waszyngtonu unikała (choć Trump jeszcze przed objęciem urzędu groził, że albo z Rosją zawrze świetny układ, albo zaleje Ukrainę amerykańskim sprzętem w takiej ilości, że Ukraińcy nie będą w stanie go udźwignąć). Wreszcie, gdy Macron, Starmer, Merz, Tusk i Zełeński ogłaszali w Kijowie, że albo Putin zgodzi się na bezwarunkowe 30-dniowe zawieszenie broni, albo zostaną wdrożone nowe twarde sankcje na Rosję, to takie stanowisko było już uzgodnione z Trumpem, z którym utrzymywano kontakt telefoniczny. To wszystko potwierdza, że wcześniejsza surowa narracja Trumpa względem Zełeńskiego była jedynie grą negocjacyjną. Tak wobec Ukrainy jak i Rosji.
Po trzecie Donald Trump - wyczerpując wszelkie możliwości negocjacyjne z Putinem oraz podpisując umowę surowcową z Zełeńskim - może teraz przekonać najbardziej negatywnie nastawionych do Ukrainy wyborców, że nic więcej - w sprawie pokoju - nie dało się uczynić. Wobec tego, USA będą musiały zmienić strategię i podjąć stosowne działania przeciwko Rosji. Działania, których koszty zostaną zrekompensowane przez umowę z Ukrainą. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że Donald Trump uchodzi za najbardziej przychylnego Putinowi przywódcę Zachodu. Jeśli nawet on nie doprowadziłby do pokoju z Rosją, to by oznaczało, że nie było po prostu takiej możliwości, a władze z Moskwy są tym pokojem niezainteresowane. Tego rodzaju argumentacji nie będzie można w żaden sposób podważyć. Ani na arenie międzynarodowej, ani w amerykańskim społeczeństwie. To wszystko da Donaldowi Trumpowi - ale i także innym politykom na Zachodzie! - silny mandat polityczny do ewentualnych ostrych działań wobec Rosji, w ramach zastosowania negocjacyjnego kija. Oczywiście przy okazji tego rodzaju gry negocjacyjnej - która jednak zakładała, że być może uda się porozumieć z Putinem - Donald Trump chciał zwyczajnie zarobić. Podpisując wspominaną umowę z Ukrainą, ale i także negocjując umowy handlowe z partnerami z Europy. Ci bowiem - będąc zagrożeni przez Rosję i niepewni amerykańskiej postawy - mają słabsze karty w trwających właśnie targach.
Jakie mogą być dalsze plany Stanów Zjednoczonych dotyczące Rosji, ale także partnerów z Europy?
Można zakładać, że znajdujemy się bardzo blisko momentu, w którym USA dokonają zwrotu dyplomatycznego względem Rosji. Ten moment stał się jeszcze bliższy, gdy się okazało, że USA i Chiny uzgodniły 90-dniowe zawieszenie wojny celnej. Co daje Amerykanom pewnego rodzaju oddech i lukę czasową, w której będą mogli zaostrzyć działania przeciwko Rosji, nie prowadząc jednocześnie starcia handlowego z Chinami. W mojej ocenie ważnym elementem układanki dla Trumpa jest jeszcze porozumienie handlowe z Unią Europejską. Jeśli zostanie ono zawarte możliwie szybko, wówczas administracja z Waszyngtonu osiągnie zakładane cele względem partnerów i będzie mogła przystąpić do pacyfikacji rywali.
Relacje USA-Rosja są więc tak naprawdę wypadkową procesu, w którym Waszyngton stara się zredefiniować istniejący ład i relacje z partnerami i sojusznikami. Trump chce skonsolidować władzę Waszyngtonu jako lidera Zachodu. Takiego lidera, który narzuca partnerom swoje warunki, wymaga od nich większego partycypowania w kosztach utrzymywania ładu światowego, a także jest pewny ich lojalności i współpracy nie tylko w polityce wobec Rosji, ale i także wobec Chin. Z perspektywy USA nie może być bowiem tak, że Amerykanie bronią Europy przed Rosją, ale z Chinami walczą same, podczas gdy liderzy z Paryża czy Berlina latają do Pekinu układać się z Xi Jinpingiem. Trump jest świadomy aktualnych amerykańskich przewag nad Chinami, ale by skuteczniej neutralizować zagrożenie ze strony Państwa Środka potrzebuje jednolitej postawy całego Zachodu i sojuszników USA.
W tym kontekście Rosja nie jest Stanom Zjednoczonym do niczego potrzebna. Można oczywiście twierdzić, że mogłaby być wsparciem dla Amerykanów w rywalizacji przeciwko Chinom, ale to była i nadal jest mrzonka. Putin nie będzie walczył ze znacznie silniejszymi Chinami w interesie USA. Zwłaszcza, że jest coraz bardziej zależny od Pekinu. Jednocześnie USA są całkowicie niezależne od Rosji, która nie jest w stanie Amerykanom niczym zagrozić. Skoro tak, to Amerykanie są w bardzo komfortowej pozycji, w której mogą dyktować Putinowi warunki mówiąc: "możesz jedynie wybrać rozmiar swojej porażki".
Znamienne jest stanowisko amerykańskiej dyplomacji, która stawia się w roli mediatora między Rosją, a Ukrainą. Co to bowiem oznacza? Że USA nie czuje się stroną w konflikcie i nie czuje się stroną w rozmowach z Putinem. Jeśli tak, to nie ma zamiaru ponosić żadnych kosztów, by spełnić warunki Putina. Co najwyżej może łaskawie zdjąć sankcje, jeśli dojdzie do pokoju.
Do czego dąży Pana zdaniem Putin?
Z perspektywy Putina - który chce by to Zachód (w tym USA) - poniósł koszty transformacji rozwojowo-technologicznej Rosji i jej gospodarki, stanowisko Amerykanów nie daje żadnych szans na uzyskanie celów strategicznych. W tych nie leży bowiem tylko podbicie Ukrainy - co jest pierwszym krokiem do celu - ale zagwarantowanie Rosji mocarstwowej pozycji w przyszłym układzie sił. Bez nowych technologii, skoku rozwojowego i transformacji gospodarki, Rosja w przyszłości może stać się państwem trzeciego świata. Bez wpływu na międzynarodowy układ sił.
Wyobraźmy sobie bowiem sytuację, w której - z uwagi na przegranie wyścigu technologicznego - rosyjski potencjał jądrowy staje się bezużyteczny. To znaczy, że nie tylko mocarstwa, ale i państwa średnie takie jak Polska, Korea Południowa czy Kazachstan będą miały systemy pozwalające zestrzelić rosyjskie pociski z głowicami jądrowymi... Moskwa straciłaby wówczas jakiejkolwiek pole nacisku na otoczenie. Jej rola polityczna zostałaby zmarginalizowana, bo oprócz siły militarnej, Rosjanie nie dysponują żadnymi innymi argumentami negocjacyjnymi. Do niedawna używali jeszcze w negocjacjach szantażu energetycznego, jednak to już przeszłość.
Dlatego uważam, że obecnie w Waszyngtonie trwają kalkulacje, jak bardzo - wobec oporu Putina w sprawie Ukrainy - należy docisnąć Rosję. To w rękach Amerykanów leży jej los. To się może zmienić, gdyby Putin podbił całą Ukrainę i kontynuował ekspansję. Dlatego Rosjanie nie zamierzają odpuszczać w wojnie.
Czy uważa Pan za realne, że przez Nord Stream popłynie jeszcze kiedyś rosyjski gaz?
Tego rodzaju plotki się pojawiają, jednak uważam, że projekt Nord Stream został już pogrzebany na dobre. Ponieważ należy zdawać sobie sprawę z faktu, że to nie był projekt gospodarczy nastawiony na zyski, tylko polityczny. Obliczony na uzależnienie Niemiec od rosyjskiego gazu oraz zdobycie możliwości szantażowania Polski i Ukrainy odcięciem jego dostaw, bez potrzeby wstrzymywania tranzytu błękitnego paliwa do rosyjskich partnerów z Niemiec. W kontekście zbudowania przez Niemcy kilku własnych terminali LNG na wybrzeżu Morza Północnego, ukończenia przez Polskę gazociągu Baltic Pipe, rozbudowania terminala LNG w Świnoujściu, a także planowanego nabycia nowego pływającego terminala LNG w Gdańsku, polityczne cele Nord Streamu upadły na dobre.
Skoro ten projekt nie był - a tak twierdziło wielu specjalistów - opłacalny biznesowo, a stracił już znaczenie polityczne, to nawet wznowienie dostaw poprzez jedyną pozostałą nitkę, a także odbudowa pozostałych, nie miałoby większego znaczenia. Niemcy pozostaną już niezależne od rosyjskiego surowca - mając alternatywę w postaci LNG - podobnie jak Polska, a także reszta Europy Środkowej. Projekt Nord Stream to polityczny trup. Skutki katastrofy tej inicjatywy są nie do odwrócenia.
Co w sprawie wojny na Ukrainie usiłują osiągnąć Francja, Niemcy i Wielka Brytania?
Wielka Brytania - kierując się także chęcią rewanżu za wcześniejsze działania rosyjskie uderzające w Londyn - jest zainteresowania jak najbardziej dotkliwym osłabieniem Rosji i niedopuszczeniem, by ta odniosła sukcesy w ekspansji terytorialnej. Brytyjczycy działają w tym kierunku już od 2014 roku, ale po zamachu na Skripala w 2018 ich determinacja znacząco wzrosła.
Francuzi zorientowali się, że Putin jest niewiarygodnym partnerem, który zagraża bezpieczeństwu Europy - a więc i interesom Francji - dopiero w 2022 roku po drugiej inwazji na Ukrainę. Macron wyraźnie zmienił wówczas politykę względem Kremla. Rozumiejąc, że tu nie chodzi tylko i wyłącznie o stabilność systemu na Starym Kontynencie, ale również o nadarzającą się okazję do wyeliminowania Moskwy jako strategicznego partnera politycznego Berlina. Bowiem w sytuacji, gdy Niemcy na początku XXI wieku rozpoczęli daleko idącą współpracę z Rosją, pozycja Francji na Starym Kontynencie znacząco osłabła. Pamiętajmy, że przed upadkiem ZSRR i Układu Warszawskiego, Francuzom łatwo przychodziło kontrolowanie RFN. Jednak po zjednoczeniu Niemiec, Paryż zrozumiał, że to Berlin ma ambicję przewodzenia Europie. Gdy Niemcy porozumieli się z Rosją i także dzięki niej rozbudowywali sieć wpływów w Europie Środkowej, francuska pozycja słabła. Berlin - mając wsparcie Moskwy - był politycznie silniejszy od Paryża.
Dziś - z uwagi na sytuację geopolityczną - Rosja jest izolowana. Europa Środkowa - w tym Polska - osłabiła więzi z Niemcami, stawiając na współpracę z USA, które jako jedyne mogą gwarantować bezpieczeństwo wobec rosyjskiego zagrożenia. Cała strategia polityczna Berlina zawaliła się po 2022 roku, a Niemcy pozostali sami z nadszarpniętą reputacją państwa, które nazbyt zawierzyło Moskwie. To doskonała okazja dla Francji. By osłabić Rosję i dopilnować, by Niemcy miały utrudnione zadanie w odbudowaniu strategicznego partnerstwa na linii Berlin-Moskwa. Dzięki temu Francuzi czują się silniejsi wobec Niemiec i w samej Unii Europejskiej. Oczywiście postawa Macrona sprawiła, że Rosjanie rozpoczęli rywalizację z Francją starając się wchodzić wszędzie tam, gdzie Paryż jest słaby (vide Afryka). Co zaogniło tylko relacje francusko-rosyjskie i sprawiło, że dla Francji osłabienie Rosji stało się priorytetem.
Niemcy z kolei od początku zamierzali przejść przez konflikt na Ukrainie suchą stopą. Nie narażać się zbytnio Rosji - z którą zamierzali odbudować relacje - ale i nie stawiać się w roli czarnej owcy w NATO. Wobec czego prowadzili politykę robienia niezbędnego minimum w kwestii wymagań sojuszników w zakresie nakładania presji na Rosję, ale nie przejawiali chęci robienia czegokolwiek więcej. Kanclerz Merz ma w tym względzie inną optykę. Uważa, że należy zerwać ze strategią Angeli Merkel - którą zupełnie bez pomysłu kontynuował Olaf Scholz - i odbudować pozycję Niemiec na Zachodzie. Innymi słowy, Merz - jako jeden z nielicznych niemieckich polityków - prawdopodobnie uważa, że powrót do strategicznego partnerstwa z Rosją jest mrzonką. Niemcy nie mają szans odbudować swojej siły i pozycji w oparciu o Moskwę, a więc muszą to zrobić inaczej. Merz zdaje się myśleć, że zbudowanie Niemiec jako silnego militarnie i gospodarczo partnera NATO i członka UE pozwoli Berlinowi odzyskać autorytet, siłę oraz wpływy polityczne w Europie Środkowej.
Merz wydaje się proponować zupełnie rewolucyjną dla Niemców strategię polityczną. Dotychczas władze z Berlina działały w sposób dość prostolinijny. Używając przewagi gospodarczej oraz politycznej, a także swojego sojuszu z Moskwą, wymuszały uległość u słabszych partnerów. Wcześniejsi kanclerze chcieli dowodzić - w rozumieniu wydawania poleceń - w Unii Europejskiej, tymczasem Merz proponuje bardziej wymagające podejście. W którym Niemcy mają być liderem, za którym mają podążać inni. Dawać przykład. Jest to rodzaj przywództwa międzynarodowego, którego nie stosowano w Niemczech od wieków. Wymaga ono większej zręczności i elastyczności politycznej, zakłada skuteczną politykę zagraniczną prowadzoną w oparciu o dialog i soft power, a nie twarde zależności i naciski. Nie wiadomo, czy niemiecka klasa polityczna jest w ogóle zdolna do tak fundamentalnej zmiany w sposobie myślenia i działania. Nawet, jeśli uznamy, że tego rodzaju podejście jest słuszne, to postawa Merza nie znajduje póki co szerokiego zrozumienia nawet wśród jego koalicjantów.
To wszystko sprawia, że Merz - realizując własną koncepcję strategiczną dla Niemiec - chce zbudować pozycję Niemiec jako wiarygodnego partnera w kwestiach bezpieczeństwa poprzez twarde wywieranie presji na Rosję. I mocne wsparcie Ukrainy. Czyni to przy świadomości, że im Rosja wyjdzie słabsza ze starcia z Ukrainą, tym będzie łatwiejszym parterem do rozmów po wojnie. Wówczas Berlin i tak będzie miał możliwość odbudowy relacji z Moskwą, ale na lepszych dla siebie warunkach. Scholz, Merkel czy Schroeder wydawali się nie dostrzegać, że Putinowi nie chodzi o partnerstwo na linii Berlin-Moskwa, a o podporządkowanie sobie - poprzez uzależnienie energetyczne - Niemiec, a tym samym uzyskanie silnych wpływów w całej Unii Europejskiej. Putin chciał rządzić w Europie niemieckimi rękami. Merz nie chce powrotu do takiej sytuacji i prawdopodobnie rozumie, że w duecie z Moskwą, Berlin musi być niezależny i znacznie silniejszy politycznie.
Kiedy Niemcy będą najsilniejsze w negocjacjach z Rosją? Kiedy będą miały za sobą całą Unię Europejską, a przynajmniej całą Europę Środkową oraz Skandynawię. Tymczasem państwa obu wspomnianych regionów za priorytet uznały kwestie bezpieczeństwa. Więc jeśli Merz chce liderować regionowi lub całej Unii, musi postawić na odbudowanie siły militarnej Niemiec oraz pokazać lojalność polityczną Berlina względem partnerów, oraz gotowość do użycia siły w ich obronie. Merz celuje więc w pokój z Rosją poprzez siłę dlatego, by później Niemcy zawarły nowy układ z Rosją. Poprzez siłę. Na własnych zasadach. Jest to strategia dużo bardziej długofalowa, inteligentna i ambitniejsza niż ta, jaką dotychczas stosowano w Berlinie. Co więcej, to przede wszystkim jest jakaś strategia, bowiem Olaf Scholz - po katastrofie z 2022 roku - nie wypracował żadnej nowej.
Czy Polska ma w tej układance jeszcze jakieś znaczenie?
Im silniejsze militarnie, a więc i politycznie, będą Niemcy oraz im lepsze relacje zaistnieją na linii Paryż-Berlin - a takie są cele kanclerza Merza i prezydenta Macrona - tym słabsza będzie pozycja Polski w Unii Europejskiej. Z drugiej strony, póki trwa konflikt na Ukrainie, a Polska wzmacnia się militarnie, posiadamy pewne argumenty. Jednocześnie należy pamiętać, że póki co, Amerykanie są mocno zakotwiczeni tak w Europie jak i w Polsce. Waszyngton wciąż może być dla nas cennym źródłem wsparcia i siły politycznej. Choć nie będzie to trwało wiecznie. Jeśli wojna na Ukrainie się zakończy porażką Rosji, to wówczas należy się spodziewać amerykańskiego ograniczenia obecności na Starym Kontynencie. Trzeba więc myśleć o budowaniu przyszłej siły politycznej w oparciu o własny potencjał, który pozwoliłby pozyskać wsparcie regionalnych partnerów. Polska musi więc utrzymać kurs szybkiego rozwoju gospodarczego, a także budowania silnej armii, która stanowiłaby czynnik bezpieczeństwa w regionie.
W kontekście rozmów pokojowych z Rosją, a także wielkiej polityki na linii Waszyngton-Moskwa czy Berlin-Paryż-Moskwa, Warszawa nie ma wielkiego wpływu. Nasze zdanie jest zwyczajnie pomijalne. Polska liczy się wówczas, gdy mowa jest o zagrożeniu rosyjskim. Gdybyśmy teraz rozważali wojnę NATO z Rosją, wówczas Polska pełniłaby rolę pierwszorzędną, kto wie, czy nie najważniejszą zaraz po Stanach Zjednoczonych. Na szczęście ryzyko wojny z Rosją jest minimalne, nawet mniejsze niż przed 2022 rokiem. Dlaczego? Bowiem cała rosyjska armia zaangażowana jest w działania wojenne na Ukrainie. Rosjanie nie mają zwyczajnie sił, by prowadzić konflikt z innym przeciwnikiem, a co dopiero z całą koalicją.
Skoro tak, to rozmowy pokojowe z Rosją odbywają się i będą się odbywać bez naszego udziału. Jeśli jednak skończą się fiaskiem i zapadnie decyzja o większej pomocy Ukrainie - być może nawet w zakresie interwencji wojsk zachodnich na Ukrainie - wówczas rola Polski znów będzie kluczowa. Wszystko zależy więc od sytuacji.
Jaki jest Pana zdaniem najbardziej prawdopodobny scenariusz zakończenia wojny na Ukrainie?
Albo Zachód pomoże Ukrainie w większym niż dotychczas stopniu - włącznie z wprowadzeniem wojsk na zachodnią Ukrainę w celu stworzenia kordonu sanitarnego - albo Ukraina wojnę przegra, co będzie fatalne tak dla Polski jak i całego świata. Rosja będzie bowiem mogła kontynuować ekspansję. W Mołdawii, na Kaukazie czy w Azji Centralnej, a jej kolejne sukcesy mogą skłonić Putina do błędnego przeświadczenia, że może warto też zaatakować jakieś państwo NATO. Co może wywołać światową wojnę.
Ile czasu trzeba będzie czekać na pokój?
Jeśli ten pokój będzie musiał zapaść dopiero na skutek rozstrzygnięć na froncie - a tak uważam - to do decydującego starcia dojdzie najwcześniej w 2026 a najpóźniej w 2027 roku. Tak więc znajdujemy się w mojej ocenie w przededniu kluczowego okresu wojny, który zadecyduje o losie Ukrainy, Rosji, a także świata. Gdybym się jednak mylił, a Putin zgodził się na zawieszenie broni, a później rozejm lub traktat pokojowy, to tego rodzaju decyzje musiałyby zapadać dość szybko. Widać bowiem, że decyzja o dodatkowych sankcjach na Rosję jest bliska. Więc możliwości zwlekania i mataczenia po stronie Moskwy są ograniczone. Niemniej, gdyby Putin zgodził się teraz na wstrzymanie walk, to uważam, że tylko po to, by wznowić wojnę za jakiś niedługi czas. Nie ma bowiem obecnie szans na to, by osiągnął strategiczny cel, o którym wspominałem wcześniej. Zdjęcie sankcji Zachodu i pozyskanie dwóch lub trzech regionów Ukrainy nie zadowala Putina ani Rosji. To będzie oznaczało klęskę Moskwy w perspektywie strategicznej. Nawet po zdjęciu sankcji, Rosja nie odzyska wcześniejszej siły, wpływów i zależności na Zachodzie. Nie odbuduje się, a jej rola z czasem będzie spadać. z Uwagi na fatalną sytuację ekonomiczną kraju, a także coraz większą przepaść technologiczną pomiędzy Rosją, a konkurencją - w tym z Chin.
Co musi zrobić Ukraina i Europa, żeby rozejm lub zawieszenie broni, nie zmieniło się w nową wojnę, gdy Rosja odbuduje potencjał?
Po zawarciu pokoju, Ukraina możliwie najszybciej musiałaby wejść do NATO. Ewentualnie jej granicy musieliby pilnować natowscy żołnierze z Amerykanami włącznie. Oba te warianty są jednoznacznie wykluczane przez stronę rosyjską...
Czy w perspektywie 10 lub 20 lat wyobraża Pan sobie scenariusz, w którym Rosja zaatakuje NATO, Państwa Bałtyckie lub Polskę? Co czeka naszą część świata w tym horyzoncie czasowym?
Bezpośredni atak Rosji na NATO jest wątpliwy. Oczywiście, gdyby Putin osiągnął wszystkie wspomniane wcześniej sukcesy w różnych rejonach świata, mógłby mieć szanse na stworzenie prawdziwego Bloku Wschodniego z Chinami. Wówczas mógłby popełnić błąd i spróbować zaatakować - hybrydowo - jedno z państw bałtyckich. Wówczas ryzyko wybuchu wojny byłoby znacznie wyższe niż dziś. Nawet gdybyśmy wysłali teraz wojska na Ukrainę.
Z tego powodu nie można dopuścić do porażki Kijowa. Ukraina musi przetrwać, nawet okrojona terytorialnie. Bo nawet wówczas będzie angażowała znaczną część rosyjskiej armii. Ta będzie musiała pilnować granicy. Choćby przed próbą odbicia terytoriów przez Ukrainę lub w celu przygotowywania się do kolejnej inwazji na Kijów.
Wszystko co zrobimy teraz przeciwko Rosji - także wspomniane wprowadzenie wojsk rozjemczych na Ukrainę - będzie stwarzało znacznie mniejsze ryzyko wybuchu wojny, niż w przypadku odniesienia przez Putina sukcesu na Ukrainie. Rosjanie są teraz słabi, podatni na ciosy. Azerbejdżan - nie posiadający żadnych gwarancji bezpieczeństwa i sojuszników - zaatakował rosyjskiego sojusznika (Armenię) i zajął Górski Karabach. Wszystko to przy obecności rosyjskich żołnierzy, którzy się zwyczajnie wycofali. To pokazuje, jak Rosja jest teraz słaba. Skoro władze z Baku potrafiły bezkarnie uderzyć w interesy Moskwy, to tym bardziej znacznie silniejsze od Rosji NATO powinno podjąć wszelkie środki, by zneutralizować Rosję i nie dopuścić do sytuacji, w której mogłaby stanowić dla nas zagrożenie w przyszłości.
Krzysztof Wojczal - prawnik i analityki spraw międzynarodowych. Autor książek "Trzecia dekada. Świat dziś i za 10 lat" oraz "#To jest nasza wojna. Polska i Ukraina na wspólnym froncie.".