Jak co roku miliony Polaków zmuszone są do składania rytualnego autodonosu. ʲńٷɴ chce nas rozliczyć z przychodów, o których i tak wie i od których na ogół już otrzymało podatek. Po co zatem ciąga nas po urzędach skarbowych?


Kwiecień – a zwłaszcza jego ostatnie dni – to . Polacy milionami pielgrzymują do lokalnych urzędów skarbowych, składając coroczne „zeznanie podatkowe”. W zamian każdy otrzymuje skarbowe „rozgrzeszenie” zwalniające od przykrych konsekwencji niełożenia "PIT-a" w nakazanym czasie i miejscu.
Czynność ta jest tak idiotyczna, że na ogół umyka nam rozmiar jej bezsensowności. „A teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu” – z filmu "Madagaskar" zdawała się przyświecać twórcom systemu pitowskiego. Jak działa w Polsce ?
Załóżmy, że jesteś na etacie – jak ok. 12 milionów Polaków. Co miesiąc za pracę otrzymujesz wynagrodzenie, z którego pracodawca, nie pytając cię o zdanie, odprowadza do kasy państwa „składki na ubezpieczenie społeczne” oraz zaliczkę na – razem prawie 40% kosztu twojej pracy. Po roku od pracodawcy , w którym zawarta jest informacja, ile podatku od przychodów z pracy odprowadził za ciebie „zakład pracy”.
Po czym przepisujesz z jednej rubryki do drugiej te same liczby (albo nieco inne, jeśli zarobiłeś pieniądze w kilku firmach) i biegniesz z własnym PIT-em w zębach do najbliższego urzędu skarbowego (). Zasadniczo nic na tym nie tracisz (oprócz czasu i nerwów), albo nawet nieco zyskujesz. Także państwo nic z tego nie ma. Jedynie urzędnicy skarbowi mają robotę. To, że zupełnie niepotrzebną, to już jest kwestia drugorzędna.
Jeśli masz szczęście (albo dzieci), to możesz liczyć na ulgę podatkową, dzięki której najdalej po trzech miesiącach urząd skarbowy w swej wspaniałomyślności zwróci ci kilka (lub czasem kilkanaście) banknotów dwustułotowych. Tak, aby rytuał corocznego PIT-owania kojarzył ci się z czymś miłym, na podobnej zasadzie jak pies Pawłowa reagował na dzwonek.
Za każdym razem przy wypełnianiu swoich PIT-ów zastanawiam się, po co to wszystko (bo przez kogo, to wiem). I prawie za każdym razem przychodzi mi na myśl inne wytłumaczenie. Gdy byłem młody i bardzo naiwny, wydawało mi się, że to taki obywatelski rytuał budujący wspólnotę z młodą polską demokracją (że przecież to wszystko jest z naszych podatków; jak w Ameryce). Później doszedłem do wniosku, że chodzi o to, aby urzędnicy skarbówki mieli zajęcie.
Im byłem starszy, tym bardziej nieprzyjemne konkluzje przychodziły mi do głowy. Uświadomiłem sobie, że ogólnonarodowe „oPITolenie” jest jedynie pretekstem służącym do poszerzenia inwigilacyjnych i represyjnych możliwości aparatu skarbowego. W myśl zasady, że skoro masz coś do ukrycia, to jesteś podatkowym przestępcą. – że PIT wbrew nazwie nie jest podatkiem płaconym od dochodu, lecz od przychodu uzyskanego z tytułu pracy. W przypadku większości pracowników za "koszty uzyskania przychodów" uznaje się śmieszną kwotę 111,25 łotych miesięcznie, podczas gdy faktyczne koszty uzyskania przychodów z pracy są wielokrotnie wyższe.
Wtedy już wiedziałem, że nawet z punktu widzenia finansów państwa PIT jest daniną pozbawioną sensu: jest droga w poborze i nie jest głównym źródłem wpływów podatkowych państwa. Znacznie taniej i prościej byłoby ją zastąpić podatkiem pogłównym, z którego rząd uzyskałby taki sam przychód, a obywatele nie ponieśli zbyt dużych kosztów. Są też inne propozycje opodatkowania pracy tak, aby system był znacznie prostszy, tańszy w obsłudze i mniej absorbujący dla podatników i płatników (np. propozycja opodatkowania jednolitą stawką fundusz płac na poziomie przedsiębiorstwa).


W 2016 roku (danych za 2017 resort finansów jeszcze nie opracował) (s. 44). Według w 2016 roku wpływy z PIT-u bez odliczania udziałów dla jednostek samorządu terytorialnego sięgnęły 89,34 mld ł – zatem 41,11 mld ł (czyli prawie połowa) kasy z naszych PIT-ów wpłynęła na rachunki gmin (), powiatów (10,25%) i województw (1,60%).
Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2016 roku w Polsce żyło 38,4 mln ludzi, w tym 31,55 mln miało ukończone 18 lat. Zatem gdyby każdy pełnoletni obywatel RP zapłacił taki sam podatek, to zamiast PIT-owskiej mitręgi oddałby ok. 127 łotych miesięcznie (plus podatki lokalne) i miałby święty spokój. A rząd i tak wyszedłby na swoje. Teraz jest tak, że nawet od pensji minimalnej (2 100 ł brutto) pracodawca odprowadza do urzędu skarbowego 119 ł „zaliczki na podatek dochodowy” (oraz – a może przede wszystkim – ok. 884 ł „składek na ubezpieczenie społeczne”). Zaliczka na PIT od mediany płac (3511 ł brutto) to już 244 ł – połowa zatrudnionych płaci mniejszy podatek, a połowa większy.
A zatem po co nam ten cały PIT-owski rytuał? Skoro wiadomo, że da się to zrobić prościej, taniej i w dodatku bez uszczerbku dla przychodów państwa? „Gdy odrzucisz to, co niemożliwe, wszystko pozostałe, choćby najbardziej nieprawdopodobne, musi być prawdą” – ta zasada Sherlocka Holmesa każe nam poważnie zastanowić się nad najgorszą alternatywą. Że cały ten PIT-owski cyrk ma na celu przede wszystkim tresurę obywatela. Przegonienie go po urzędach, wyspowiadanie z przychodów i rzucenie podejrzenia na wszystkich – bo przecież każdego można oskarżyć o "dochód z nieujawnionego źródła”. To taki przyczółek państwa totalitarnego . Niestety, nic nie wskazuje na to, abyśmy się mieli pożegnać z corocznym PIT-owaniem.