Po majowym cięciu stóp procentowych w NBP komentarze koncentrują się w zasadzie tylko na jednej kwestii: ile zyskają dłużnicy. A dlaczego nikt nie mówi, ile stracą oszczędzający i ile nas wszystkich będzie kosztowała wyższa inflacja?


„Stopy procentowe nareszcie w dół”. „Jak zmieni się rata kredytu”. „Niższe stopy procentowe ucieszą kredytobiorców”. Raty spadną nawet o kilkaset złotych”. Tak wygląda medialna refleksja nad majową decyzją Rady Polityki Pieniężnej. Miażdżąca większość medialnego kontentu koncentruje się tylko na tym, ile zyskają dłużnicy i jak bardzo będą się z tego cieszyć. Tak oto wynaleziono maszynę do masowego uszczęśliwiania ludzi (przynajmniej niektórych).


Tyle tylko, że stopy procentowej nie wymyślono po to, aby czynić dłużników szczęśliwymi. Stopa procentowa wyznacza cenę pieniądza. Tj. określa, ile trzeba zapłacić za jego pożyczenie i ile można oczekiwać za jego użyczenie (np. bankowi). Stopy procentowe banku centralnego w teorii wyznaczają tzw. stopę wolną od ryzyka. Ale gdyby ktoś faktycznie chciał pożyczyć pieniądze na rynku, to musiałby zapłacić dodatkową premię za indywidualnie wyceniane ryzyko kredytowe (czyli możliwość, że nie odda pieniędzy).
Dz
ReklamaStopa procentowa, czyli dwie strony jednego medalu
Stopa procentowa jest więc ceną równowagi określającą ilość oszczędności oraz dostępnych źródeł finansowania (to tak w teorii). Problem w tym, że współcześnie wartość tą ustala nie rynek, lecz komitety urzędników państwowych w bankach centralnych. Oni nie kierują się kwestią rynkowej równowagi, lecz całym spektrum różnorakich celów, z których głównym na ogół jest utrzymanie danego poziomu inflacji. W przypadku banków centralnych priorytetem jest niedopuszczenie do deflacji oraz upadłości dużych banków.
Przeczytaj także
Osobiście uważam ręczne sterowanie stopami procentowymi za szkodliwy eksperyment i nieuczciwy element centralnego planowania gospodarki. Ale jest jak jest i trzeba przyjąć do wiadomości, że tak ważną cenę w gospodarce ustalają politycznie mianowani urzędnicy państwowi. A ci ostatnio
Ta arbitralna i POLITYCZNA decyzja (wszakże powszechnie mówimy o polityce pieniężnej) rodzi bardzo poważne konsekwencje dla całej gospodarki. Po pierwsze, rozdziela koszty i korzyści pomiędzy oszczędzających i dłużników. To, co cieszy tych drugich, działa na niekorzyść tych pierwszych. Dlaczego nikt nie policzy, że każdy punkt procentowy spadku stopy procentowej przekłada się na jakieś 21 miliardów złotych utraty potencjalnych odsetek przez gospodarstwa domowe i przedsiębiorstwa? O tyle też (albo i więcej) redukuje koszty odsetkowe sektora bankowego.
Po drugiej stronie tego bilansu stoją kredytobiorcy, którzy zapłacą niższe odsetki od swoich długów. Ale nie wszyscy. Rzecz dotyczy tylko podmiotów zadłużonych w oparciu o zmienną stopę procentową. Mówimy tu głównie o dwóch grupach dłużników. Pierwszą są rzecz jasna zadłużeni z tytułu kredytów mieszkaniowych, który oprocentowanie zależy od równania: WIBOR xM + marża (zwykle stała w czasie). To o nich jest najgłośniej i to oni zdominowali medialne nagłówki. Drugą grupą są przedsiębiorstwa, gdzie w przypadku kredytów firmowych dominuje ten sam model oprocentowania.
Za to zmiana stóp w NBP i na rynku międzybankowym (tj. stawek WIBOR) będzie bez większego wpływu na większość dłużników konsumpcyjnych. Wszelkie kredyty ratalne czy gotówkowe często są oparte o stałą stopę procentową. Względnie jest ona tak wysoka (np. 15%), że zmiana o 25-50 pb. nie ma istotnego wpływu na wysokość miesięcznej raty. To dotyczy zwłaszcza najdroższego długu na świecie, czyli zadłużeniu na kartach kredytowych.
Warto przy tym dodać, że niższe stopy procentowe mają jeszcze dwa niezbyt często omawiane konsekwencje. Po pierwsze, zwiększają popyt na kredyt i równocześnie zmniejszają skłonność do oszczędzania. Po prostu, gdy kredyt/pożyczka jest tańszy, to ludzie chętniej go zaciągają. Tak działa prawo popytu i podaży. Po drugie, gdy lokaty płacą prawie tyle co nic, to po co je zakładać? Po trzecie, niższe stopy (i tym samym niższe pierwsze raty kredytu) zwiększają zdolność kredytową potencjalnych dłużników i zachęcają do zaciągania większych zobowiązań. To dlatego bankowy raczej nie będą płakać z powodu obniżki stóp procentowych w NBP.
Przeczytaj także
I jeszcze nie zapominajmy, że największym dłużnikiem w kraju jest Skarb Państwa. Gdy Rada obniża stopy procentowe, to minister finansów mniej płaci za obsługę monstrualnego długu publicznego (). Rząd może wtedy przeznaczyć te pieniądze na inne cele. To dlatego politycy tak powszechnie domagają się jak najniższych stóp procentowych. Mają w tym też inny, bardziej ukryty cel.
Niższe stopy to wyższa inflacja
Nie powiedzą Wam, że niższe stopy procentowe to – ceteris paribus – wyższa inflacja. Tj. w warunkach niższych stóp procentowych inflacja na ogół będzie wyższa, niż byłaby w scenariuszu, gdyby stóp nie obniżono. Chciałbym tu być dobrze zrozumiany: inflacja CPI może spaść i tak i tak, bez względu na redukcję stóp przez RPP (np. za sprawą spadku cen paliw, administracyjnego zamrożenia cen energii czy rynkowych procesów dezinflacyjnych). Chodzi o to, że gdyby Rada stóp nie obcięła, to zgodnie z teorią i modelami NBP za rok czy za dwa inflacja byłaby niższa, niż faktycznie będzie.
- Stopy procentowe niższe o ok. 1 pkt proc. w horyzoncie dwuletnim przekładają się na inflację wyższą o około 0,7 pkt. proc. dwa lata później. Ta prosta relacja nie zależy od konkretnego poziomu stóp rynkowych. Dodatkowe 0,7 pkt. proc. oznacza, że w 2027 r. jesteśmy poza górnym pasmem odchyleń od celu. (...) W świetle marcowej i licznych poprzednich projekcji jakakolwiek obniżka dzisiaj to jest odejście od mandatu i szkodzenie polskiej gospodarce - powiedziała w kwietniu cytowana przez DGP Joanna Tyrowicz.


Zatem każdy, kto optuje za niższymi stopami procentowymi, tak naprawdę domaga się wyższej inflacji. Rzecz jasna utrzymywanie bardzo wysokich stóp procentowych w warunkach niskiej lub wręcz zerowej inflacji też byłoby szkodliwe, ale to nie jest dylemat, przed którym obecnie stoimy (taki „problem” mają na przykład Szwajcarzy, gdzie inflacja CPI właśnie spadła do zera, i w ślad za nią także stopy procentowe SNB).
A kto się cieszy z wyższej inflacji? Po pierwsze, są to dłużnicy, ponieważ spadek siły nabywczej pieniądza zmniejsza realną wartość ich zobowiązań. Po drugie, rządzący politycy, gdyż wzrost cen napędza nominalne wpływy podatkowe (VAT, ZUS, , etc.). Po trzecie, banki, gdyż rośnie popyt na ich główny produkt (czyli na kredyty). I po trzecie, te podmioty, które jako pierwsze otrzymają dostęp do nowo wykreowanego przez banki pieniądza (np. firmy deweloperskie czy budowlane, producenci sprzęty agd czy samochodów – tego wszystkiego, co współcześnie zwykle się kupuje na kredyt).
Na inflacji traci jednak miażdżąca większość społeczeństwa. Raz z powodu realnej utraty siły nabywczej oszczędności (nawet tych bardzo niewielkich). Dwa, z powodu wzrostu kosztów życia. W skali całego kraju są to koszty liczone w dziesiątkach miliardów złotych. Dokonajmy prostych (by nie rzec – prymitywnych) obliczeń. W 2023 roku () przeciętne wydatki na 1 osobę w polskich gospodarstwach domowych wyniosły 1636 zł miesięcznie. Dla czteroosobowej rodziny to ok. 78,5 tys. złotych rocznie. GUS policzył, że Oznacza to, że średnio rzecz biorąc, aby tylko utrzymać bieżący poziom życia takie przeciętne gospodarstwo domowe musiało wydać 2827 zł rocznie więcej. To jest koszt inflacji. Dla każdego inny w zależności od jego struktury wydatków, wysokości dochodu, struktury bilansu etc. Ale każdego dotyczy. W mniejszym bądź większym stopniu.
Kapitaliści lubią niskie stopy. Robotnicy lubią niską inflację
Można też do sprawy podejść bardziej socjalistycznie. Zwolennicy „lewego sektora” powinni zwrócić uwagę na fakt, że na niskich stopach procentowych najwięcej korzystają ludzie zamożni, a najwięcej tracą biedni. To w tych ostatnich najmocniej uderza inflacja i to im najtrudniej związać koniec z końcem w warunkach szybszego wzrostu kosztów życia. Wprawdzie zwykle nie mają oni też oszczędności, ale nie są też „posiadaczami” kredytów mieszkaniowych. Nie korzystają zatem na spadku ich oprocentowania. Ten przywilej zarezerwowany jest dla przedstawicieli lepiej zarabiającej części społeczeństwa. Biedni nie mają bowiem zdolności kredytowej i kredytu „nie dostaną”.
Z drugiej strony redukcja stóp procentowych zwykle prowadzi do wyższych cen akcji i obligacji. Korzystają zatem posiadacze aktywów finansowych – czyli bogatsza część społeczeństwa. Tańszy kredyt zwykle też prowadzi do wzrostu cen nieruchomości. Dla zlewarowanych miłośników inwestowania w beton to podwójna gratka. A kogo by tam obchodziło, że młoda rodzina będzie musiała zapłacić n tysięcy więcej za pierwsze mieszkanie? Przecież mogą wziąć tańszy kredyt!
Przeczytaj także
Zatem polityka niskich stóp procentowych na dłuższą metę prowadzi do subsydiowania bogatych kosztem biednych. Znakomicie widzieliśmy to na przykładzie Stanów Zjednoczonych z lat 2009-21. Nam w Polsce obecnie jest oczywiście daleko od reżymu ZIRP (zerowych stóp procentowych), ale już stopa realna (czyli po uwzględnieniu inflacji) po nadchodzących obniżka kosztów kredytu może się zbliżyć w okolice zera.
Reasumując, powody do radości z niższych stóp procentowych ma przede wszystkim bogatsza część społeczeństwa: zadłużeni właściciele nieruchomości, inwestorzy, bankowcy, udziałowcy spółek deweloperskich czy sprawujący władzę politycy. Koszty poniesie cała reszta, a w szczególności najbiedniejsi, którzy zwykle najmocniej cierpią na inflacji i którym zwisa i powiewa kwestia wysokości raty kredytowej płaconej przez ich „landlorda”.