Dokładnie przed 25 laty WIG wyznaczył szczyt najbardziej szalonej hossy w historii polskiej giełdy. Na GPW powstały pierwsze fortuny, wielu inwestorów dostało wówczas jednak również pierwszą nauczkę, że na giełdzie nie tylko się zarabia, ale i można sporo stracić.
8 maca 1994 roku przeszedł do historii jako dzień, w którym swój szczyt wyznaczyła pierwsza wielka hossa warszawskiej giełdy. Ta wówczas jeszcze dopiero raczkowała, pierwsza sesja miała bowiem miejsce ledwie trzy lata wcześniej, w kwietniu 1991 roku. Na początku na GPW notowanych było ledwie pięć spółek, a pierwszą sesję uruchomiono w byłym budynku Komitetu Centralnego na pożyczonych komputerach. Klimat pierwszej sesji przypominaliśmy w artykule „Co się stało z pierwszymi pięcioma spółkami z GPW?”.
W kolejnych miesiącach GPW się powoli rozwijała, na rynek przybywały nowe spółki, problemem były jednak… wyceny. Okres tuż po powstaniu GPW to dla inwestorów mimo wszystko pasmo rozczarowań. Warszawski Indeks Giełdowy ruszał przy poziomie 1000 pkt., 1991 rok kończył jednak na poziomie 919 pkt. W czerwcu 1992 roku jego wartość spadła zaś po raz pierwszy w historii poniżej 700 pkt. Inwestorzy w pierwszych miesiącach liczyli więc przede wszystkim straty, wielkie hossy znali zaś tylko z książek, które opowiadały historię Wall Street. Jednocześnie akcje na GPW z punktu widzenia tych samych książek wyglądały tanio. Średni wskaźnik C/Z dla akcji notowanych na GPW w 1992 roku sięgał ledwie 3,4, C/WK zaś 0,6. Teoretycznie nic, tylko kupować. Praktyka jednak brutalnie weryfikowała teorię i akcje po prostu nie chciały rosnąć.
Szalone wzrosty całego rynku
Nastroje zaczęły się zmieniać w drugiej połowie 1992 roku. WIG zakończył go na poziomie 1040 pkt., w maju 1993 roku skoczył zaś aż do 3784 pkt. To był pierwszy sygnał, że hossa się nakręca. - Każda hossa na początku ma racjonalne przyczyny. Wyceny w 1992 roku były bardzo niskie, istniały więc racjonalne powody do wzrostów. Później jednak ł岹 działała jak samonapędzający się mechanizm. Przyczyną wzrostów było to, że na poprzedniej sesji były wzrosty i tak w kółko. A dlaczego to rośnie? Tym już się ludzie przestali w pewnym momencie przejmować. Tak właśnie na GPW urósł balon – wspomina Wiesław Rozłucki, jeden z założycieli i ówczesny prezes Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie.


Po wystrzale w maju 1993 roku, WIG kontynuował rajd w drugiej połowie roku, a także na początku 1994 roku. W styczniu tegoż roku na głównym polskim giełdowym indeksie po raz pierwszy pękło 10 000 pkt., 8 marca zaś WIG wspiął się na rekordowy poziom 20 760 pkt. Był więc wówczas notowany 20-krotnie wyżej niż na pierwszej sesji trzy lata wcześniej, tylko przez dwa lata od dna z czerwca 1992 roku WIG urósł zaś prawie 33-krotnie. Takiej hossy na GPW nie było nigdy wcześniej ani nigdy później. Nawet we wspominanych jako złote latach 2006-07 indeks WIG nie rósł tak dynamicznie.


- To była typowa hossa psychologiczna, na fundamenty nikt wtedy nie patrzył. Wzrosty były napędzane przez duży popyt, na rynku znalazło się bowiem sporo pieniędzy. Jednocześnie nikt nie chciał sprzedawać akcji, ponieważ sesja w sesję ich wartość rosła. Sprzedawanie wydawało się wtedy bezsensem, na rynku nie szło bowiem stracić. To przyciągało kolejnych inwestorów i kolejne pieniądze. Rosnący popyt przy małej podaży sprawił, że indeksy szły ostro w górę – wspomina Jarosław Kostrzewa, licencjonowany makler i doradca inwestycyjny, który wówczas pracował w jednym z biur maklerskich.


Na szalonej hossie 1992-94 drożało w zasadzie wszystko. Świetnie obrazują to dane z 1993 roku, kiedy to na 22 spółki notowane na koniec roku na giełdzie, aż 12 rok 1993 zamknęło na przeszło 1000 proc. plusie. Najsłabiej poradził sobie Sokołów, który zyskał 91,9 proc., spółka na rynku pojawiła się jednak dopiero w sierpniu 1993 roku. Z tych spółek, które miały okazję być notowane przez cały rok, najmniej zyskał Bank Inicjatyw Gospodarczych (obecne Millennium), który i tak jednak urósł o 341,2 proc. Stwierdzenie, że na giełdzie w tamtym momencie nie dało się stracić, nie jest więc w żadnym wypadku przesadą.
Bank Śląski, czyli debiut - symbol
Symbolem tej szalonej hossy stał się debiut Banku Śląskiego, który miał miejsce 25 stycznia 1994 roku, a więc na niewiele ponad miesiąc przed szczytem hossy. Rozgrzany do czerwoności rynek i prywatyzacja znanej i wielkiej marki – to musiało przełożyć się na rekordowe zainteresowanie inwestorów. I tak było. Po akcje ustawiały się długie kolejki, zapisy musiały być zaś redukowane i każdemu przedzielono ledwie po 3 akcje. Było jednak warto, na pierwszej sesji papiery Banku Śląskiego podrożały o 1350 proc.
- We wcześniejszych ofertach na akcje zapisywało się po kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nagle przyszedł jednak Bank Śląski, na którego akcje zapisało się 830 tys. osób. Bank sam całość organizował i to przerosło jego zdolności operacyjne. Każdy, kto kupił akcje, musiał też założyć rachunek maklerski, cała infrastruktura nie była jednak przygotowana do tak szybkiego potwierdzania tych rachunków. W związku z tym nie wszyscy zdążyli na sam debiut – wspomina Wiesław Rozłucki. W efekcie część inwestorów nie mogła sprzedać akcji na pierwszej sesji. Później Bank Śląski już tak jak na debiucie nie błyszczał, nigdy nie spadł jednak poniżej ceny z oferty.
Hossa Kowalskich, inflacja i pierwszy fundusz
Debiut Banku Śląskiego stał się wydarzeniem ogólnopolskim i przyciągnął na giełdę nowych inwestorów. Hossa Kowalskich zainteresowała jednak już wcześniej, a ł岹 dzięki niej awansowała z poziomu ciekawostki dla wąskiego grona wtajemniczonych do rangi miejsca, o którym dyskutują przy stole Polacy. - Nagle zaczęli się do mnie zgłaszać moi koledzy z liceum i ze szkoły podstawowej, którzy przypomnieli sobie nagle, że jestem maklerem. Pytali, jak założyć rachunek, gdzie wpłacić pieniądze. To był jeden z sygnałów, że już jesteśmy wysoko – wspomina Jarosław Kostrzewa.
Warto wspomnieć także specyficzne realia tamtych czasów. Polska była tuż po transformacji ustrojowej, a Polacy walczyli z szalejącą inflacją. W 1993 roku indeks cen towarów i usług skoczył o 35,3 proc. Jednocześnie w 1991 roku Narodowy Bank Polski rozpoczął proces przycinania stóp procentowych. Stopa referencyjna w lutym 1991 roku wynosiła 72 proc., w lipcu 1992 roku zaś już „tylko” 38 proc. To z kolei uderzało w atrakcyjność lokat, ludzie zobaczyli bowiem, że w kilka miesięcy ich potencjalne zyski z zostawienia pieniędzy w banku gwałtownie spadły.


Zdaniem Kostrzewy sporą rolę w popularyzacji giełdy odegrał także Pioneer, który w lipcu 1992 roku uruchomił pierwszy polski fundusz inwestujący pieniądze Polaków na GPW. – Pioneer organizował szkolenia giełdowe i sprzedażowe dla pracowników biur maklerskich. Biura wtedy działały w ramach banków, klienci przychodzili do punktów obsługi i najpierw dowiadywali się, że jest coś takiego jak ł岹, później zaś sami, widząc ile można zarobić, wkładali pieniądze na rynek. Wiele osób nie znało się jednak na tym na tyle, by inwestować samemu, wybierali więc fundusz, bo chcieli powierzyć pieniądze profesjonalistom. A, że Pioneer nie miał wtedy konkurencji, to pieniądze te trafiały do ich funduszu. Nie było jednak jakieś agresywnej kampanii, choć prowizje dla pracowników za sprzedaż jednostek wówczas funkcjonowały – wspomina makler.
Ҿł岹 bez internetu - tak to wówczas działało
Ludzi nie trzeba było jednak długo przekonywać, gwałtowne wzrosty indeksów mówiły same za siebie. Poczta pantoflowa i bankowe polecenia były też wówczas o tyle ważne, że na początku lat 90. zupełnie inaczej wyglądał obieg informacji. Teraz wystarczy wejść na stronę biura maklerskiego, by sprawdzić notowania w czasie rzeczywistym i złożyć zlecenia. Podczas hossy lat 1993-94 wszystko wyglądało inaczej. Także sama sesja giełdowa. Notowania odbywały się w formie fixingu. Rano przyjmowano zlecenia, potem ustalano kurs dnia i przeprowadzano po nim transakcje. Nie było więc systemu ciągłego, jak dzisiaj.


- Chodziło o to, że środki komunikacji były słabo rozwinięte. Zwykli inwestorzy korzystali ze swoich biur maklerskich, w telewizji podawaliśmy kursy, notowania były też w gazetach. Ludzie dopiero na tej podstawie mogli złożyć zlecenia na następną sesję. Brak notowań ciągłych miał wyrównywać te problemy z dostępem do informacji. W zamyśle wszyscy inwestorzy mieli mieć takie same szanse, niezależnie czy korzystali z notowań gazetowych, czy mieli wykupione drogie terminale – wyjaśnia prezes Rozłucki.
Co istotne ze względu na fixing i jednolite notowania wycena akcji na sesji mogła zmienić się tylko o 10 proc. ół쾱 więc w szczycie hossy drożały w zasadzie schodkowo, dzień w dzień zwiększając swoją wartość o 10 proc. A raczej sesja w sesję, wówczas bowiem handel na GPW nie odbywał się codziennie, a trzy razy w tygodniu. Zupełnie inaczej wyglądała też praca maklerów.


- Makler był typowym pośrednikiem. Przyjmowaliśmy zlecenia od klientów, rejestrowaliśmy je w swoim systemie i faksem wysyłaliśmy do Warszawy. Tam w budynku po dawnym KC każde biuro maklerskie miało swoje swego rodzaju przedstawicielstwo i w tym biurze zlecenia były przepisywane na różowe i niebieskie kartoniki. Zamieszczano tam informacje o wolumenie, cenie i rodzaju zlecenia i tak przygotowany kartonik zanosiło się do głównej sali, w której odbywał się handel. Każda spółka miała swojego maklera specjalistę, który siedział przy komputerze i przyjmował zlecenia dotyczące danej spółki. To on wprowadzał informacje z kartoników do systemu giełdowego i na ich podstawie ustalało się kurs dnia. Po sesji od giełdy otrzymywało się wydruk ze zrealizowanymi zleceniami, który z powrotem szedł faksem do biur lokalnych. W ten sposób informacja trafiała do klientów, którzy mogli przyjść do punktu obsługi i dowiedzieć się o losie swojego zlecenia i swoich akcji – wspomina Jarosław Kostrzewa, który w latach hossy wykonywał właśnie obowiązki maklera.
Były nawet słynne czerwone szelki, te nosili jednak tylko pracownicy CDM Pekao SA. - My patrzyliśmy na to nieco ze zdziwieniem, oni jednak chcieli, żeby to wszystko ładnie wyglądało dla telewizji i fotografów – dodaje Kostrzewa.
Balon zwykły, balon niezwykły – czyli byli tacy, którzy wiedzieli
Choć hossa lat 1993-94 była, nawet z dzisiejszego punktu widzenia, wydarzeniem wyjątkowym na GPW, to nie była jednak niczym niezwykłym w skali świata. - Takie balony zdarzają się na każdej początkującej giełdzie i nie byliśmy pod tym względem wyjątkiem – wskazuje prezes Rozłucki. Wcześniej podobny schemat można było obserwować np. na ł岹ch azjatyckich, gdzie indeksy również najpierw szły bokiem, czy nawet trochę w dół, a potem następował gwałtowny wystrzał po kilka tysięcy procent.


- My w Polsce nie wiedzieliśmy, że tak to wygląda. Natomiast np. Pioneer, który był amerykańską firmą, znał tę zależność i wiedział, jak tę hossę rozegrać. Brali udział w hossie, ale też, obserwując odpowiednie wskaźniki, zaczęli sprzedawać jeszcze wtedy, kiedy rosło. Dzięki temu przed spadkami w sporym stopniu zredukowali udział akcji w swoim portfelu – wspomina Jarosław Kostrzewa. Rolę takiego barometru mógł pełnić np. C/Z, który o ile w 1992 roku wynosił dla rynku ledwie 3,4, o tyle na początku 1994 roku przebił poziom 30. Za każdą złotówkę zysku spółek inwestorzy byli więc w stanie zapłacić średnio ponad 30 zł. Rynek był zatem mocno przewartościowany. – Przeszliśmy ze skrajności w skrajność - ocenia Wiesław Rozłucki.
Prezes wspomina zresztą, że i na GPW widziano, że notowania oderwały się od fundamentów, niewiele jednak w tej kwestii mogli zrobić. - Ҿł岹 umożliwia zawieranie transakcji i komentowanie przez jej przedstawicieli kursów nie jest mile widziane. Sam tego doświadczyłem, gdy w maju indeks warszawskiej giełdy urósł o ponad 100 proc. Wówczas udzieliłem wywiadu, w którym na pytanie „Czy obawia się Pan krachu?” jako niedoświadczony prezes odpowiedziałem „w zasadzie tak”. Po tym wywiadzie WIG zaczął mocno tracić. Co ciekawe tego samego dnia, w którym udzieliłem wywiadu, prezydent Lech Wałęsa rozwiązał polski parlament (powodem było wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej – przyp. red.). Niektórzy inwestorzy jednak zarzucali, że spadki na giełdzie spowodowane były wypowiedziami prezesa GPW, a nie wydarzeniami w polskiej polityce. Zarzucano, że prezes GPW nie powinien wypowiadać się na temat kursów. Później byłem więc bardziej ostrożny i nie udzielałem komentarzy na ten temat. To moja prywatna lekcja z tej hossy. Ktoś, kto ostrzega, jest niepopularny dwa razy: w momencie ostrzegania i w momencie, gdy jego ostrzeżenia się sprawdzą. Później bowiem zarzuca się, że spadki były przez niego, a nie przez DzٲɲԱczynniki – wspomina Rozłucki.
Bolesna lekcja dla inwestorów
Bolesną nauczkę dostali jednak przede wszystkim inwestorzy. 8 marca 1994 roku był szczytem hossy, później zaś akcje zaczęły gwałtownie tanieć. Przez marzec i kwiecień wartość WIG-u spadła o połowę, w czerwcu zaś skala przeceny od szczytu przekroczyła 60 proc. I o ile w trakcie hossy problemem był brak podaży przy gwałtownie rosnącym popycie, o tyle teraz sytuacja się odwróciła. - Popyt pojawiał się dopiero kilkadziesiąt procent poniżej szczytu. Był zalew zleceń sprzedaży i rynek się po prostu zatkał – tłumaczy Jarosław Kostrzewa. Akcje, które skokowo rosły po 10 proc. na sesję, nagle zaczęły w podobnym tempie spadać. - To była bolesna lekcja. Słyszałem historie ludzi, którzy sprzedawali samochody czy nawet mieszkania, żeby tylko wejść w akcje. No ale skoro akcje rosły co sesję po 10 proc., to w kilka tygodni można się było dorobić niezłego majątku – dodaje Kostrzewa.


Ostatecznie WIG 1994 rok zakończył na poziomie 7473 pkt., a więc wciąż przeszło siedmiokrotnie powyżej punktu odniesienia z kwietnia 1991 roku. Indeks nie oddał zatem wszystkich wzrostów, jednak ci, którzy do hossy dołączyli pod koniec, liczyć mogli tylko i wyłącznie straty. Tym bardziej, że WIG na poziom wyższy niż 8 marca 1994 roku WIG wskoczył dopiero w lutym 2000 roku, a więc aż po sześciu latach.
Wśród stratnych znalazło się spore grono inwestorów indywidualnych, którzy wchodzili na już rozgrzany rynek, usłyszeli bowiem, że ktoś już na giełdzie zarobił krocie i sami chcieli się dorobić. Takie myślenie prowadzi jednak do kupowania na tzw. „górce”. - To była lekcja konieczna, choć bardziej bolesna niż byśmy chcieli. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, z tego, że drzewa nigdy nie rosną do nieba. Podczas hossy internetowej widać było, że bessa z 1994 roku zaszczepiła nieco inwestorów i bańka u nas była łagodniejsza niż w Stanach czy w Niemczech – wskazuje prezes Rozłucki.


Najważniejsze jednak jest to, że choć czasy i sposoby inwestowania się zmieniły, lekcje płynące z wydarzeń 1994 roku wciąż są aktualne. Stwierdzenia, że nic nie będzie rosło wiecznie, czy, że wyceny nie mogą pozostawać w znaczącym oderwaniu od kondycji finansowej spółek, wydają się uniwersalne, każda kolejna bańka pokazuje jednak jak łatwo na rynku się o nich zapomina. Skorzystajmy więc z innej giełdowej rady i uczmy się na czyichś błędach zamiast na swoich. Za każdym razem, gdy zobaczymy na rynku oderwane od fundamentów wzrosty wspomnijmy rok 1994 i rozczarowanie, jakie wówczas przyszło po trwającym dwa lata festiwalu optymizmu.