„Raje dla spekulantów” to często ulubieńcy drobnych inwestorów. Pozwalają szybko powiększyć kapitał nawet o kilkaset procent, jednak najczęściej kończą one na dnie. A wraz z nimi akcjonariusze, którzy na ten rollercoaster wsiedli.


Każdy inwestor na GPW jest inny. Wprawdzie łączą ich operacje sprzedaży lub kupna papierów, jednak każdy gracz kieruje się innymi przesłankami. Część śledzi wykresy wyszukując sygnałów poprzez analizę techniczną, część wierzy, że spółki o mocnych fundamentach w długim terminie przyniosą bezpieczny i przyzwoity zysk, inni z kolei bazują np. na astrologii, wierząc w powiązania gwiazd i rynków.
Wszystkie te strategie mają jednak pewną „wadę” - ciężko jest dzięki nim przejść drogę od zera do milionera, szczególnie krótkim czasie. Jeżeli są one dobre i konsekwentnie realizowane, pozwalają ograniczyć ryzyko oraz osiągać w długim terminie wyniki lepsze od rynku. Wypracowywanie powtarzalnego zysku na poziomie 300, 400, czy 500 procent w ciągu roku pozostaje jednak mrzonką.
Najpopularniejsze teksty Dz w 2015 roku

Przez cały rok intensywnie pracowaliśmy na to, aby dzięki naszym tekstom i nagraniom wideo czytelnicy byli bliżej finansów, lepiej je rozumieli i sprawnie zarządzali swoimi majątkami, firmami, oszczędnościami.
Wielu inwestorów nie chce jednak czekać, w giełdzie upatrują sposobu na szybkie i bezbolesne podniesienie swojego poziomu życia. Dlatego też spółki, które w kilka dni pozwalają podwoić kapitał, od razu urastają do rangi ulubieńców drobnych inwestorów. Mocno rosnąca spółka przykuwa uwagę, zachęca kolejnych graczy do kupna i tak hossa się nakręca. Jej paliwem zazwyczaj nie są jednak fundamenty, czy perspektywy, lecz nic innego jak spekulacja. Dlatego też spółki te określa się mianem „rajów dla spekulantów”.
Historia GPW zna wiele takich przykładów. Na łatkę „spekulacyjnego raju” zasługuje także kilka spółek notowanych obecnie. Oto krótki przewodnik po wybranych giełdowych rollercoasterach:
CZYTAJ DALEJ: Pierwszy cesarz spekulacji >>
Universal
Przegląd warto rozpocząć od giełdowej klasyki, a taką niewątpliwie był Universal. Była to pierwsza sprywatyzowana Centrala Handlu Zagranicznego. W PRL-u spółka handlowała m.in. sprzętem AGD oraz Rometami i dorobiła się 50-metrowego wieżowca przy al. Jerozolimskich. Później była m.in. większościowym udziałowcem Unimila, czy posiadaczem 20% akcji Polsatu. Do historii polskiego rynku kapitałowego przeszła jednak jako cesarz spekulacji.


Przygoda Universalu z GPW rozpoczęła się w lipcu 1992 roku od ceny 1,05 zł z akcję. Na przełomie października i listopada tego samego roku akcje kosztowały już tylko 0,44 zł. Później zaczęło się jednak szaleństwo. W lipcu 1993 papiery były już warte tyle, co na debiucie. Po kolejnym miesiącu ich wartość skoczyła do 3,7 zł, po dwóch 8,35 zł, a na koniec 1993 roku aż 20 zł. Warto pamiętać, że wówczas z racji mniejszej ilości sesji i jednolitego systemu notowań ograniczającego wzrosty, na kilkusetprocentowe rajdy potrzeba więc było duże więcej czasu, niż obecnie.
Szczyt notowania Universal osiągnął 15 marca 1994 roku. Wtedy za jedną akcję płacono nawet 67 zł, a Universal stał się jedną z najważniejszych dla WIG-u spółek. Każdy, kto kupił akcje na minimach za 6,6 zł, po półtora roku mógł zostać milionerem. Aby jednak urzeczywistnić zarobek, inwestorzy musieli się spieszyć ze sprzedażą akcji, bańka pękła bowiem równie spektakularnie, jak się zrodziła. Miesiąc po wyśrubowaniu rekordu akcje Universalu warte były już ledwie 12 zł (ponad 80% przecena).
Giełdowa historia Universalu kończy się w czerwcu 1999 roku, kiedy jest on już spółką groszową. Zakończyła ją sama GPW, która miała dość niedopełniania przez spółkę obowiązków informacyjnych (był to pierwszy w historii polskiego rynku przypadek karnego wykluczenia z obrotu). Wcześniej pojawił się także wątek kryminalny wokół sprzedaży biurowca spółki oraz gigantyczne zadłużenie. Wszystko to doprowadziło do upadku spółki w 2003 roku. Prezes spółki, Dariusz Przywieczerski, musiał przed organami ścigania ukrywać się w USA.
CZYTAJ DALEJ: Uśpiony interes Solorza >>
Elektrim
GPW miała jednak swojego drugiego cesarza spekulacji - był nim Elektrim. Spółkę tę z Universalem, oprócz spekulacyjnych rajdów, łączy także historia – obie były dawnymi Centralami Handlu Zagranicznego – oraz rok debiutu. Na początku wolnorynkowej kariery, Elektrim poprzez 140 spółek zależnych zajmował się przysłowiowym mydłem i powidłem. Posiadał udziały m.in. Ery (PTC), ZE PAK-u, Rafako czy spółek budowlanych. Można go więc uznać za idący szeroką ścieżką holding.
Hossa na Elektrimie miała miejsce w podobnym czasie, co ta na Universalu. W lutym 1994 r. akcje spółki były wyceniane już 56 razy powyżej ceny z debiutu, by w ciągu kolejnych czterech miesięcy stracić blisko 70% swojej wartości. Elektrim potrafił jednak wrócić na szczyty i rekordową wycenę jego akcji zanotowano dopiero podczas bańki internetowej, a więc w czasach, gdy Universalu już na GPW nie było. W marcu 2000 r. za papier spółki płacono 77,5 zł, czyli 155 razy więcej niż na debiucie. Poziom ten osiągnięto, mimo że jeszcze w listopadzie 1999 roku akcje Elektrimu wyceniano na niecałe 25 zł.
Rajd ten to wynik m.in. hossy internetowej, w której Elektrim wziął udział. Kupił za grube miliony akcje portalu Poland.com (portal horyzontalny, który chciał konkurować z Onetem). Później powietrze z bańki internetowej jednak uszło (przykładowo, wspomniany portal Elektrim sprzedał za… 90 tysięcy złotych), co w konsekwencji doprowadziło do mocnych spadków na światowych ł岹ch. Runęły także notowania Elektrimu - we wrześniu 2002 akcje wyceniano poniżej 1,5 zł.
Era Solorza
Okazję wyczuł Zygmunt Solorz-Żak, który w 2003 r. odkupił od BRE pakiet akcji i przejął kontrolę nad holdingiem. Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że Elektrim dawał wówczas olbrzymie możliwości wzbogacenia się, za spółką ciągnęły się jednak liczne spory i kolejka dłużników. Do historii przeszła przede wszystkim batalia związana z przejęciem Ery, w której uczestniczyli Francuzi z Vivendi i Niemcy z Deutsche Telekom. Pakiet tej spółki budził kontrowersje już wcześniej, gdy po aferze z utajnieniem odsprzedaży części akcji Janowi Kulczykowi, zrezygnować musiał ówczesny prezes Andrzej Skowroński, architekt potęgi Elektrimu w latach 90-tych.
Finał historii Elektrimu jest dla akcjonariuszy mniejszościowych bardzo smutny. W 2007 r. według dokumentów spółki zadłużenie sięgało 4 mld zł, podczas gdy majątek wynosił niecałe 2 mld. Ostatecznie w tym samym roku sąd postanowił ogłosić upadłość Elektrimu z możliwością zawarcia układu. Umorzono je jednak w 2010 r. Rok później . Nigdy wcześniej żadna działająca w Polsce spółka nie osiągnęła tak wielkiej straty. Sama strata według Solorza miała być powiązana z ugodą w sprawie PTC. Wiele informacji dotyczących tej kwestii wciąż jednak nie ujawniono, co budzi wiele kontrowersji i domysłów wśród mniejszościowych inwestorów.
Jak zachowywał się w tych latach kurs Elektrimu? Od czasów bańki internetowej nigdy nie wspiął się powyżej 21 zł, choć cały czas budził emocje. Jeszcze tuż przed ogłoszeniem upadłości spółka zanotowała swój ostatni spekulacyjny rajd – 300% w cztery miesiące. W 2008 r. na wniosek Solorza zawieszono notowania, Elektrim pozostał jednak formalnie spółką publiczną. Taki stan rzeczy utrzymuje się aż do dziś. Wielu inwestorów wciąż posiada akcje spółki, czekając na wznowienie jej notowań oraz rozliczenie przez odpowiednie organy całego zamieszania.
CZYTAJ DALEJ: Deweloper z kantoru >>
Gant
Po pęknięciu bańki internetowej na GPW powoli zaczął puchnąć kolejny balon. Tym razem „złotą branżą” okazała się deweloperka. Rosnące ceny mieszkań sprawiały, że inwestorzy w każdej spółce związanej z budownictwem mieszkaniowym dostrzegali perełkę. Rajdy spekulacyjne odbywały się choćby na papierach Echo, czy Polnordu, do rangi symbolu urosła jednak historia Ganta.
Jeszcze w latach 90-tych głównym obszarem działalności legnickiej spółki był rynek wymiany walut. Właściciele dostrzegli jednak tkwiący w branży deweloperskiej potencjał i w nowej dekadzie kantory ustąpiły mieszkaniom. Pierwszy boom na akcje spółki wybuchł w październiku 2005 r., w ledwie kwartał ich wartość zwiększyła się trzynastokrotnie. Euforia trwała jednak krótko, bo od szczytów do marca 2006 r. notowania runęły o 2/3. Dodatkowo sprawą zainteresowała się prokuratura.
Na drugą górkę nie trzeba było jednak długo czekać. We wrześniu akcje Ganta wyceniane były nawet poniżej 9 zł, podczas gdy w kwietniu 2007 r. ich cena sięgnęła niebotycznych 126 zł. Był to szczyt deweloperskiej bańki, będący jednocześnie szczytem potęgi Ganta. Później przyszedł kryzys, a branża popadła w kłopoty. Do inwestorów dotarło, że w zakupowym szaleństwie przewartościowali inwestycje deweloperów.
Kurs Ganta zaczął się osuwać, jednak przecena tym razem przebiegała nieco spokojniej. Mimo to już na początku 2008 r. papiery spółki przełamały granicę 50 zł, a w październiku 2008 r. dotknęły poziomu 7,26 zł. Nie pomogły zachęcające do kupna akcji rekomendacje jak np. ta z lipca 2008 r., gdzie przy cenie 21,21 zł za papier eksperci z AmerBrokers przekonywali, że spółka przereagowała i powinna teraz dążyć do poziomu 44,6 zł. Rekomendacja ambitna, jednak kompletnie nietrafiona.
W kolejnych latach spółka miała jeszcze swoje giełdowe momenty, wycena jednak systematycznie kierowała się w stronę dna. W Gancie mnożyły się problemy, w raportach finansowych zaczęły dominować straty, a spółka z coraz większym trudem radziła sobie ze spłatą obligacji. Zarząd próbował wprawdzie przekonywać, że nie ma się czego bać, lecz koniec był coraz bliższy.
W lipcu 2014 r. sąd ogłosił upadłość likwidacyjną spółki. Wierzyciele musieli jednak sami dochodzić zwrotu należności, bowiem spółki nie było nawet stać na przeprowadzenie postępowania. Niecały rok później GPW wykluczyła akcje Ganta z obrotu na rynku. Ostatnia giełdowa transakcja została przeprowadzona przy cenie 7 gr. za papier.
CZYTAJ DALEJ: Naftowy sen Krauzego >>
Petrolinvest
Inewstorzy nie lubią jednak pustki i gdy zaczęła pękać bańka deweloperska, swoją uwagę przerzucili na inne spółki. Jedną z nich był Petrolinvest, dziecko Ryszarda Krauzego, które szybko zyskało rangę ulubieńca inwestorów. Emocje budził już sam debiut, który miał miejsce w 2007 r. Na GPW wchodziła spółka wprawdzie niewykazująca zysków, ale mająca wielkie plany – Petrolinvest miał stać się przecież naftowym potentatem.
Nadzieje wystarczyły - akcje spółki oferowane w IPO po 227 zł rozchodziły się jak świeże bułeczki. Debiut Petrolinvestu przeszedł do historii GPW jako jeden z najlepszych w historii, inwestorzy zarobili aż 72%! Po pięciu dniach papiery były warte już 842 zł. Później było jednak tylko gorzej.
Rok 2007 Pertol zamknął na poziomie 325 zł, 2008 40 zł, w 2012 r. był już spółką groszową. Staczający się kurs spółki dobrze oddaje poziom zaufania inwestorów. Początkowo wierzących w naftowe eldorado było wielu, później jednak kolejne niepowodzenia i rozczarowania sprawiały, że coraz więcej osób wkładało je między bajki. Do tego dochodziły kolejne emisje, które rozmywały kapitał.
Wywiad wywiódł inwestorów
Taka spółka jest jednak idealnym celem dla spekulantów, bowiem każda, choćby najdrobniejsza informacja dająca nadzieję na sukces w poszukiwaniach, mogła być warta na giełdzie ogromne pieniądze. I tak rzeczywiście było, w trakcie długoterminowego trendu spadkowego Petrolinvest notował skoki napędzane pojedynczymi komunikatami. Rynek jednak szybko je weryfikował.
Najlepiej ten mechanizm ukazuje przykład wywiadu, jakiego prezes spółki Bertrand Le Guern udzielił „Pulsowi Biznesu” w styczniu 2011 r. Prezes m.in. słowami „właśnie wróciłem z Kazachstanu, miejsca, gdzie wiercimy odwiert Szirak 1. Mamy wszelkie przesłanki, by twierdzić, że trafiliśmy na duże złoże ropy i gazu” przekonywał, że Petrol czuje ropę. Akcje wystrzeliły o 89% z 5,03 zł do 9,49 zł.
Koniec końców rzeczywistość kreowana w wywiadzie okazała się przerysowana. Sprawą zajął się KNF, który stwierdził, że na dzień udzielenia wywiadu spółka nie dysponowała jeszcze danymi potwierdzającymi występowanie złoża węglowodorów na obszarze Shyrak oraz możliwości wydobycia. Le Guern otrzymał karę w wysokości 150 000 zł, a akcje Petrolinvestu, mimo skoku, powyżej granicy 5 zł utrzymały się ledwie do sierpnia 2011 r. Dziś za jedną akcję niedoszłego naftowego potentata należy zapłacić ledwie 13 groszy.
CZYTAJ DALEJ: Światłowodowy rollercoaster >>
Hawe
W 2007 roku na giełdzie zameldowało się także Hawe. Spółka miano „raju dla spekulantów" dzierży do dzisiaj, ponieważ wciąż jej notowania charakteryzują się podwyższoną zmiennością. Problemy z wykupem obligacji i niecierpliwość wierzycieli sprawiły, że Hawe na przełomie września i sierpnia 2015 r. zanurkowało o ponad 70%, by później w niecałe dwa tygodnie odrobić straty z nawiązką.

Do zamknięcia wszystkich problemów w Hawe wciąż jest daleko, co sprawia, że na spółce możliwy jest jeszcze niejeden rajd i to zarówno w górę, jak i w dół. Obecnie na Hawe znów przeważa czerwień, od wrześniowych maksimów spółka oddaliła się już o blisko 50%.
Należy pamiętać, że ostatnie zawirowania to nie pierwsze tego typu zdarzenia na akcjach Hawe. Spółka w oko spekulantom wpadła dużo wcześniej. Chwilę po debiucie, na przełomie maja i czerwca 2007 r., spółka zanotowała przeszło 60-procentowy rajd w górę, by w kolejnych dwóch miesiącach stracić 70% swojej wartości. Później, tuż po odjęciu we wrześniu praw poboru, w niecały miesiąc zwiększyła swoją wartość sześciokrotnie.
CZYTAJ DALEJ: Rajów wciąż u nas dostatek >>
To nie koniec
Universalu czy Ganta na giełdzie już nie ma, powrót Elektrimu to póki co mrzonka, a Petrolinvest wprawdzie powrócił z karnego zawieszenia, lecz póki co jedyne co robi, to po cichu pogłębia dno. Z omówionego grona jedynie Hawe jest dowodem na to, że spekulacyjne rajdy nie są odległą historią, że nadal można znaleźć spółki, które potrafią w kilka dni zbudować, bądź zniweczyć fortuny.
Światłowodowa spółka nie jest jednak jedyną, na której wciąż wisi wzrok spekulantów. W ostatnim czasie prawdziwy rollercoaster przeżyli choćby akcjonariusze Prairie. Nowa spółka, która ma zbudować węglową potęgę na Lubelszczyźnie, jeszcze 18 września notowana była poniżej złotówki, by sesję 2 października zamknąć na poziomie 2,81 zł. Eldorado nie trwało jednak długo - już 12 października cena ponownie kształtowała się poniżej złotówki. Obecnie Prairie walczy spadło poniżej 60 groszy.
Podobną „karierę” w ostatnim czasie zrobiły papiery Investment Friends Capital (IFC). W październiku bieżącego roku zaliczyły one dwudziestodniowy rajd z poziomu 1,15 zł do aż 4,45 zł. Obecnie jednak ponownie płaci się za nie niewiele ponad złotówkę.
Popularność wśród spekulantów to zresztą dość powszechna przypadłość w przypadku spółek ze „stajni” Mariusza Patrowicza. Bratnie Investment Friends SA (IFSA) w tym samym czasie naśladowało ruchy IFC, jednak w nieco mniejszej skali. Październikowe wzrosty wyniosły „jedynie” 100%. Warto wspomnieć, że samo Investment Friends Capital było spekulacyjną perłą 2012 r., kiedy to jej akcje podrożały z poziomu 4,4 zł do 89 zł, by na koniec roku być wycenianymi poniżej 2 zł. A przecież kontrolowany przez Patrowicza DAMF Invest w swoim portfelu ma jeszcze udziały choćby Resbudu, Fona czy Elkopa, które również swego czasu notowały podobne wahania.
Wszystkie wspomniane spółki łączy jeden czynnik - prędzej czy później ich ceny powróciły do poziomów, z których spekulacyjny rajd startował. Na ich papierach niedoświadczony gracz, owszem, mógł łatwo zarobić, jednak jeszcze łatwiej mógł stracić znaczącą część zainwestowanych pieniędzy. Oczywiście w historii nie brakuje przykładów wielkich rajdów, które nie zakończyły się katastrofą – np. LPP – jednak są to wyjątki. Warto pamiętać o tej prawidłowości, gdy następnym razem pojawi się kusząca perspektywa inwestycji w papiery spółki, które trzeci dzień z rzędu rosną o 30%.