Poniedziałkowa sesja przyniosła silne spadki notowań ropy naftowej. Ceny po obu stronach Atlantyku spadły o przeszło 3%, powracając w pobliże wieloletnich minimów. Na rynku mówi się tylko o jednym: potężnej globalnej nadprodukcji strategicznego surowca.


O 22:30 za baryłkę amerykańskiej ropy Crude z lutowym terminem dostawy płacono 36,71 dolarów, a więc o 3,7% mniej niż przed Bożym Narodzeniem. Europejski surowiec typu Brent wyceniano na 36,54 USD/bbl, a więc o 3,6% niżej niż przed Świętami.
W obu przypadkach są to poziomy bliskie wieloletnim minimom (6-letniemu w przypadku Crude i 11-letniemu w przypadku Brent), jakie rynek wyznaczył w ubiegłym tygodniu. Od początku roku ropa Brent potaniała o 36,5%, co było efektem rosnącego wydobycia w USA, Arabii Saudyjskiej, Rosji oraz Iraku. Zaś od przyszłego roku na rynek wraca surowiec z Iranu, z potencjalnymi dostawami rzędu 500.000 baryłek dziennie.
Pomimo ostrego spadku cen (z 100 USD do 35 USD), najwięksi producenci nie ograniczają wydobycia i walczą o udział w (wciąż rosnącym!) rynku. Nikt nie ma zamiaru odpuścić: ani amerykańscy nafciarze wiercący w nierentownych łupkach, ani władze Arabii Saudyjskiej, które dziś podniosły krajowe ceny paliw aż o 40%, aby załatać potężną dziurę w finansach publicznych.
Wygląda na to, że ceny ropy nie pójdą w gorę, dopóki któryś z dużych graczy nie rzuci ręcznika na ring, podejmując decyzję o ograniczeniu wydobycia, lub dopóki któremuś z dużych eksporterów ropy nie przytrafi się „zdarzenie geopolityczne” w postaci rewolucji, wojny, przewrotu lub innej „operacji specjalnej”.